poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Od Paluku(CD. Moonlight)

 Schodziliśmy po stromym zboczu. Starałem się unikać ostrych kamyków. Co jakiś czas traciłem równowagę gdy natrafiłem na coś śliskiego. Naglę usłyszałem głos Jenny. Zdaje się, że wołała mnie.
- Paluku!
- Tak?- odkrzyknąłem unosząc do góry głowę.
W tym właśnie momencie moja łapa natrafiła na plamę wody na głazie. Poleciałem do przodu. Po chwili, już jako ptak, leciałem tuż nad ,,ziemią" usiłując wyrównać lot i nie wpaść na nikogo i na nic. Kilkakrotnie przeleciałem komuś między łapami lub ,kiedy nie wyrobiłem się ze wznoszeniem, przebiegłem po grzbiecie machając bezwładnie krótkimi łapkami. W końcu dotarłem do Jenny przy okazji, podczas zasuwania jej po karku, zahaczając o jej ucho. Wylądowałem dość niezgrabnie metr na prawo od niej. Zagwizdałem salutując lewym skrzydłem po czym szybko się poprawiłem bo, jak sądzę, powinno się to robić tym drugim. Jenna popatrzyła na mnie na mnie jakoś dziwnie po czym wykonała niedbały gest łapą.
- Zamiast się ślizgać zleć na dół i rozejrzyj się tam.
Potaknąłem.

 Ognisty krąg wokół nas zaczął się rozszerzać pozostawiając na swej drodze spieczoną ziemię. Biło od niego silne gorąco, nawet jak dla mnie. Appalosa wydawała się być wściekła, na to też chyba wskazywała barwa płomieni, które parzyły tych co nie zdążyli uskoczyć. Dookoła rozlegało się skomlenie. Naglę jeden z kanibali przeskoczył nad płomieniami mknąc ku nam. Wtedy pojawił się kolejny okrąg i rozszerzył się uderzając w napastnika. Ten zawył, jego sierść zajęła się. Bezładnym krokiem pobiegł ku towarzyszom, którzy rozstąpili się gdy przebiegł przez pierwszy okrąg. Ledwie ukrył się za kompanami, padł. Przez chwilę zwijał się w spazmach wydając z siebie przeraźliwe odgłosy po czym znieruchomiał już na zawsze.
 Spojrzałem na Appę. Miałem wrażenie, że nie panuje nad sobą. Po chwili pojawiły się kolejne fale ognia zalewające kanibali. Z trudem przełknąłem resztki śliny w gardle. Dosyć tego.
- Appa, przestań!- krzyknąłem.
Kilka drzew zajęło się ogniem, drewno trzeszczało, a wadera nie reagowała. Moonlight rozglądała się dookoła, jej wzrok spoczął na pękającym pniu sosny.
- Appa, musimy się stąd wynosić.
Wadera dalej stała posyłając na, już pewnie w większości martwych, przeciwników kolejne fale. Pień drzewa pękły, zapadło się i przechyliło na nasza stronę. Przez ułamek sekundy mój wzrok był utkwiony w płonących igłach będących co raz bliżej. Czas jakby zwolnił. Odepchnąłem Appalosę na bok. Drzewo upadło tuż za mną o mało nie przygniatając mi ogona. Z trudem dźwignąłem się z ziemi. Przebiegłem wzrokiem po otoczeniu. Czarna wadera leżała tuż przede mną energicznie mrugając oczami. Moonlight była parę metrów na lewo ode mnie. Siedziała oddychając płytko i nieregularnie. Obejrzałem się za siebie. Maleńka płonąca gałązka spoczęła na czubku mego ogona. Podniosłem go d góry. Na końcówce pędzelka dostrzegłem mały płomyczek, zdmuchnąłem go. Ogon z powrotem opadł na ziemię.
 - Jesteście całe?- spytałem nie odrywając wzroku od sosny.
- Tak- odparły jednocześnie.
Spojrzałem za siebie. Appa stała tuż za mną, razem z Moonli. W oczach obu odbijały się płomienie. Wstałem. Przeszedłem się chwilę po spieczonej ziemi w poszukiwaniu ocalałych. Nikogo jednak nie znalazłem. Ponad to zastanawiało mnie skąd się tu wzięli. Myślałem, że po tej stronie gór ich nie będzie, a już na pewno w takiej liczbie. Może mają jakieś przejście pod górami?
 Przestąpiłem stos zwęglonych ciał idąc ku waderom.
- Lepiej już chodźmy. Czy po tej stronie gór jest ktoś jeszcze?

Moonlight? Appalosa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz