piątek, 17 marca 2017

Od Luy (CD. Winter)

 Powoli, nieśpiesznie otworzyłam oczy. Ziewnęłam przeciągle i tak głośno jak tylko potrafiłam, może nawet trochę demonstracyjnie, choć dość szybko spostrzegłam, że jestem zupełnie sama.
 - Nos mi zmarzł- wymruczałam siadając.
 Przynajmniej się już zagoił. Ze wszystkich styranych życiem, części mego ciała, nos obrywał najczęściej i najbardziej. Był żądlony przez pszczoły, gryziony przez złośliwe gryzonie i nie tylko, narażany na odmarznięcie oraz obijany o kamienie, drzewa, ziemię, zmarzniętą ziemię, inne wilki i wszystko inne co tylko przyjdzie wam do głowy. Plastikowy medal dla osoby, która znajdzie coś czym  jeszcze ten nieszczęsny narząd węchu nie oberwał.
 Rozejrzałam się po grocie. Nie była zbyt duża, ale bynajmniej nie ciasna, bo na moje oko, to jeszcze kilku introwertyków znalazłoby sobie bezpieczny kącik z dala od kogokolwiek.Winter nie było chyba w pobliżu. Zaczęłam się przechadzać bez konkretnego celu. Zaglądałam do zagłębień i szczelin w skale i przesuwałam kamienie, jednocześnie miętosząc w zębach znaleziony pod jednym z nich patyk. O dziwo nie uschnięty.
 Przypomniało mi się o co wcześniej zapytała mnie Winter. O pseudonim. Kto tego tak właściwie używa? Zresztą nie to jest ważne, sama miałam kiedyś kilka ksywek. Bardziej interesuje mnie, kto się nim przedstawia? Dla kogo jest on ważniejszy od własnego imienia? No dobra, przyznaję, że można zostać wrobionym w wyjątkowo debilne imię i zwyczajnie go nie lubić. Wtedy wystarczy się przechrzcić. Od tak wymyślić sobie nowe. Nieznajomy ci tego nie zweryfikuje. (Sama coś o tym wiem, uwierzcie mi.  Moje imię nie zawsze brzmiało tak pięknie, dźwięcznie i prosto.) A może to element jakiejś egzotycznej kultury?  Jak u tych z poprzedziurawianymi nosami lub zawsze uwalonych farbami gości z piórami za uchem.
W pewnym momencie wypatrzyłam coś tuż przy wejściu i całkowicie zapomniałam nad czymś jeszcze chwilę temu się głowiłam

***

 Kiedy Winter weszła do jaskini, ja leżałam na grzbiecie przerzucając małą, zajęczą czaszkę od łapy do łapy. Kiedy próbowałam przerzucić ją z przedniej na jedną z tylnych wykonałam jakiś dziwny, nieskoordynowany ruch i obiekt mojego zainteresowania poszybował ku wyjściu, ledwo co omijając głowę wadery. Ta spojrzała najpierw na mnie, potem na czaszkę, na mnie, na czaszkę, na mnie, na czaszkę i znowu na mnie. Z mojej perspektywy wadera wyglądała jakby stała na suficie.
 -Podasz mi to?- spytałam głosem właściwszym raczej dla proszącego o pomoc dziecka, niźli emerytki. 
 Samica nawet nie próbowała tego komentować. W ogóle nie wyglądała na taką co cokolwiek komentuje. Chwyciła kość w zęby i rzuciła w moim kierunku. 
 Zabawa rozpoczęła się na nowo.
 - Hej- zagaiłam- Niby wiem, że masz problemy z pamięcią...- mój głos był raczej beztroski, czuć w nim było jednak pewną ,,luźną refleksję"- ... ale czy przypomina ci się może bajka o zającu, który zapolował na wilka?
 Oczywiście, że nie pamiętała. To było czuć. Choć, mogła też nigdy jej nie usłyszeć. Opowieść ta była dość stara i niezbyt pouczająca. Mało któremu rodzicowi chciało się marnować czas na bajeczki, a już zwłaszcza te nie wnoszące niczego wartościowego do wychowania szczeniaka. 
 Nie słysząc odpowiedzi wadery, kontynuowałam swój monolog:
- Z moich obserwacji wynika, że masz raczej słabą pamięć, więc nie widzę sensu w opowiadaniu ci całości, której i tak nie spamiętasz.- rzuciłam, a w moim tonie nie było ani odrobiny złośliwości. Brzmiało to też trochę jakbym nie była zainteresowana własną wypowiedzią.-  Ale z grubsza to opowiada to o zajączku, któremu znudził się wegetarianizm i ciągłe ucieczki przed drapieżcami, więc postanowił stać się jednym z nich.-przerwałam na chwilę zerkając na obojętny wyraz pyska ,,rozmówczyni", po czym znowu skupiłam spojrzenie na swojej zabaweczce- Nie użył żadnego podstępu, nie zastawił ani jednej pułapki. W żaden sposób  nie wykazał się sprytem. Po prostu, na wilczy, nie zajęczy sposób, rzucił się drapieżcy do gardła i zabił. 
 Na dłuższą chwilę zapadła głęboka cisza. Przestałam bawić się czaszką i wykopałam ją gdzieś w kąt groty. To nie była cała historia, ale nie czułam potrzeby w dodawaniu czegokolwiek. 
 - To co, idziemy?- rzuciłam beztrosko, wstając i ruszając w kierunku wyjścia.
 Winter podążyła za mną wzrokiem. Przez moment wyglądała jakby się nad czymś zastanawiała, jednak  chwilę potem potrząsnęła głową i poszła z mną. 
 - Do kąt?- w jej tonie jak zwykle nie było słychać zbyt wiele. A tak właściwie to zupełnie nic.
 Uśmiechnęłam się. Należy mi się plastikowy medal za sprowadzanie przybłęd.
 - Do kółka anonimowych kalek i socjopatów, oczywiście.

Winter? Ja wiem, ja wiem... Wykazuję się hipokryzją w ogóle stawiając ten ,,zachęcający" znak zapytania.

sobota, 27 sierpnia 2016

Od Azzai: Czy ktoś będzie tęsknił?

W ciągu paru miesięcy obserwowałam jak stado liczyło coraz więcej członków. Nie było już tak jak dawniej. Wataha nie trzymała się razem, tylko porozdzielała.
Pamiętam te czasy jak przemierzaliśmy doliny, góry...wspólnie.
Pamiętam jak Ikana była pełna energii.
Pamiętam jak ja z paroma innymi wilkami, urządziliśmy spa dla Ikany i innych.
Pamiętam moje czasy jak zakochałam się w Eloy'u i przez niego me serce rozbiło się na małe kawałeczki.
Pamiętam ten ból...
Pamiętam.
Ta wataha nie była taka jak kiedyś. Teraz nikt tu nikogo nie zna. Każdy z nowych posiada czarny charakter, który tu kiedyś nie istniał. Moje i innych stanowisko już nic nie znaczyło. Nikt do nikogo nie ma szacunku i zaufania. Ciekawe ile z nowych i starszych członków watahy mnie zna? ciekawe czy ktoś by zauważył, że ja zniknę...Przecież moi dawni przyjaciele, jeśli można ich nazwać przyjaciółmi, zapomnieli o mnie. Nikt już ze mną nie rozmawia. To, że jestem już stara nie oznacza to, że trzeba mnie omijać szerokim łukiem.
-Jeśli oni o mnie zapomnieli, to chyba nikt nie zauważy, że odejdę.
Po krótkiej chwili zastanowienia, Azzai odwróciła się i poszła głęboko w las. Nie wiedziała gdzie idzie...Nie wiedziała jaki będzie cel...Po prostu szła...
-Wybaczcie....odchodzę...

piątek, 26 sierpnia 2016

Od Winter (CD. Luy)

Nie rozumiałam. Może i faktycznie mgliście kojarzyłam słowo „iluzja” i miałam względne pojęcie na temat ogólnego znaczenia tego słowa, ale równie dobrze wadera która zechciała mi wytłumaczyć mogła mówić w obcym języku. To takie dziwne. Nic nie zauważyłam, a mimo to coś się zmieniło. Wbrew logice to wszystko. Prychnęłam cicho lustrując wzrokiem okolicę przed kryjówką. Nigdy się nie nauczę. Nie wiem jakim cudem wszyscy dookoła mnie są w stanie wszystko pojmować. Tego jest za dużo jak dla jednego umysłu. Temperatura wokół mnie nieznacznie spadła będąc jedynym zauważalnym śladem mojej irytacji. Z uczuć znam tylko gniew. Tylko to poczułam. Innych nie znam nawet z nazwy, nie wiem czym są, ani jakie są. Prawdopodobnie już się nie dowiem. Zresztą... Wściekanie się na wszystko w zupełności mi wystarczy. I tak jest bardzo męczące.
- Jak ty w ogóle masz na imię, co? – spytała tamta ewidentnie znudzona. Przez chwilę trawiłam sens tego pytania marszcząc brwi.
- Lodowata Morderczyni.
- O rany... Przyjemnie. A tak na serio?
- Lodowata Morderczyni. Bądź Winter.
- O! Winter. To już brzmi lepiej. – wadera przez chwilę milczała czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Może liczyła na to, że i ja spytam ją o imię albo, że powiem coś od siebie. Ja jednak po prostu obojętnie przesuwałam wzorkiem po okolicy szukając jakiegokolwiek śladu zagrożenia.
- No. A ja jestem Lua. – oświadczyła w końcu z kiepsko skrywaną dumą. Mimo wszystko czegoś mi brakowało. Imię było zbyt krótkie. Wiecie... „Winter, Lodowata Morderczyni” czy „Jiwai, Czarci Pomiot”. Te imiona miały dwa człony. Właściwe imię oraz pseudonim. Tak wręcz wypadało. Na pseudonim stawiało się zakłady, kiedy organizowano walki psów. Nikt nie dał by złamanego gorsza za walkę dwóch kundli o imionach Lazari i Danto. Jednakże kiedy pojawiły się ulotki zapowiadające walkę Szaleńca z Diabłem Wschodu ludzie zareagowali zgoła entuzjastyczniej. Pseudonim był ważny. Ważniejszy od imienia, a mimo to wadera podała tylko imię.
- Tytuł?
- Jaki tytuł? – kątem oka widziałam spojrzenie które mi posłała. Teraz to ona nie rozumiała.
- Pseudonim. Drugie miano pod którym zna cię świat. – wyjaśniłam, choć i to nie dało wiele waderze.
- A po co mi takie coś? Jestem Lua i tyle – odparła tamta.
Westchnęłam cicho porzucając ten temat. Jakkolwiek dziwnym by to nie było wadera jakoś nie chciała się podzielić tą istotną informacją. Znów skupiłam się na okolicy zupełnie jakbym chciała dopatrzyć się nie wiadomo czego w tym nieruchomym krajobrazie. Jednak skoro nie działo się zupełnie nic mogłam sobie odpuścić. Cofnęłam się od wyjścia chłodząc powietrze wokół i ułożyłam się na ziemi.
- Nie boisz się, że cię zabiję jak zaśniesz? – mruknęła moja towarzyszka z drugiego końca kryjówki.
- Wyświadczysz mnie i światu ogromną przysługę – odparłam zamykając oczy – Może nawet zostaniesz okrzyknięta bohaterką.
Odpowiedział mi jakiś niezidentyfikowany pomruk. Nawet nie zadałam sobie trudu rozszyfrowaniem go. Niedługo później udało mi się zasnąć.
To, że nigdy nie miałam snów nie powinno nikogo dziwić. A nawet jeżeli śniłam, nigdy tego nie pamiętałam. Nie wiem ile dokładnie czasu minęło do momentu w którym otworzyłam oczy, ale było jeszcze całkiem wcześnie. Lua spała w kącie jak najdalej ode mnie. Raczej z powodu towarzyszącego mi chłodu niż z obawy przede mną. Nic nie poradzę na to, że całą moją sporych rozmiarów przestrzeń prywatną pochłania wieczny ziąb. Owszem mogłabym nieco podnieść temperaturę choć jest to znacznie kłopotliwsze niż obniżenie jej. Jednak nie widzę sensu. Ma te swoje zero stopni i jest mi całkiem dobrze. Ja też nie jestem ciepłą istotą. Zdarzało się, że brano mnie za oddychające truchło, choć nigdy mi to tak naprawdę nie przeszkadzało. Nie jestem zdolna do przejęcia się opinią obcych. Tak jest dobrze. Wstałam, przeciągnęłam się i wyszłam z jaskini. Niemal natychmiast pochwyciłam trop jakiegoś królika i swobodnym truchtem ruszyłam przed siebie rozglądając się. Śniadanie to jednak dobra sprawa. Mimo że docenia się to na ogół kiedy traci się możliwość zjedzenia go. Tym bardziej, jeśli odmawia się sobie jedzenia kilka dni z rzędu. Średnio przyjemne i jeszcze mniej rozsądne, ale czasami warunki nie pozwalają na nic innego.
Po kilkuset metrach znalazłam tego królika. Był tłusty i miałam niemal pewność, że w stu procentach powinien sprostać moim aktualnym potrzebom. Logicznym więc, że już chwilę później nie było po nim śladu prócz kości i strzępków sierści. Oblizałam się zastanawiając się w którą stronę powinnam iść. Zostawić Luę, czy też może nie? Pomogła mi. Powinnam okazać coś. Tylko, nie wiem co. Zmrużyłam oczy i wróciłam tam skąd przyszłam. Póki co wracam. Kto wie na ile, ale wracam.

 Lua? Tak bardzo leń i brak pomysłu -.-

niedziela, 14 sierpnia 2016

Od Basta

      Jasno. Zbyt jasno. Zdrzemnąć się na chwilę, tylko tyle. Czy to naprawdę tak wiele? Pomimo, iż magia ciepła ogrzewała mnie "od wewnątrz", białe świństwo nie miało zamiaru mnie omijać. Zniesmaczony, musiałem strzepnąć zależały śnieg z futra. Drzemka miała przykryć natarczywe uczucie głodu. Przez tą całą klątwę nawet nie miałem jak polować! Nie chciałem powtórzyć rozrywki z ostatniego miesiąca. Teraz musiałem się zaspokajać tymi małymi szkodnikami, czmychającymi prosto pod warstwę zlodowaciałego puchu. Serdecznie mam ich dość, mój nos zresztą też. Niezaprzeczenie łatwiej by było polować z kimś. Najłatwiej z paroma "ktosiami". Teraz nie mam zbyt dużego wyboru. Idąc wciąż na wschód, omijałem dokładnie każdy ślad należący do moich pobratymców. Mogłem nie mieć szczęścia.
  Mogły uznać, że skoro naruszyłem ich terytorium to można na mnie zapolować. To nie byłoby miłe. Ani przyjemne - przynajmniej dla nich.
  Ale cóż, kolejna sfora, gdzieś błądziła przede mną. W ich zapachach było coś dziwnego. Równie dobrze mógłbym tropić sporego rozmiaru ofiary. A może ciągnęli za sobą jakąś olbrzymią zdobycz? Może w tych okolicach jest coś więcej niż cholerne gryzonie? Na podłożu brak jednak śladów krwi czy walki ... Jakkolwiek by nie było, zbyt zaintrygowany owym tropem. Mimowolnie podążyłem za nim. "Przecież mnie nie zobaczą". Brodziłem w puchu prawie do pyska. Nie było to najwspanialsze uczucie, aczkolwiek węch podpowiadał, iż jestem coraz bliżej zobaczenia znajomych postaci. Koniec końców, dotarłem do jakiejś zaklętej ściany. Właśnie tak. Ściana lodu i śniegu. Trop urywał się tuż przed nią.

sobota, 13 sierpnia 2016

Od Blue (CD Behemota): O niewłaściwym zachowaniu

      Zapewne nie raz słyszeliście, czy to od obcych, czy znajomych, dorosłych ludzi, że maniery wynosi się z domu, prawda? Cóż, osobiście uważam to stwierdzenie za zbyt uproszczone, albowiem osoby, z którymi mieszkamy pod jednym dachem, owszem zapewne pomagają nam kształtować samego siebie przez pierwsze lata życia, jednak później większa część osobowości, związana z naszym wyglądem, charakterem, sposobem zwracania się do pozostałych, oraz szczególnym, indywidualnym dla każdego patrzeniem na świat, z nami w bardzo szerokim i ogólnym pojmowaniu tego słowa, jest kształtowana przez nas samych.
  To trochę tak, jak z... przypomina to lepienie glinianego garnka. 
  Małe dziecko za nic w świecie nie byłoby w stanie poradzić sobie, nie tylko z tym, ale też z każdym innym, bardziej skomplikowanym zajęciem plastycznym, gdyby nie pokierował go ktoś starszy, albo po prostu ktoś, kto chociaż odrobinę bardziej niż dziecko (co wcale nie jest takie trudne i wymagające) zna się na rzeczy. To właśnie na barkach dorosłych spoczywa obowiązek posadzenia dziecka na krzesełku, pokazania mu w jaki sposób kształtuje się wilgotną masę, tak, aby uzyskać zamierzony kształt naczynia. To rodzic podaje dziecku jego pierwszą grudkę gliny, jednak to, co się z nią stanie, zależy już nie od dorosłego, a od samego dziecka. 
  Gdyby przeżywane przez nas chwile można by zwizualizować, przemienić zwykłe, puste słowo w coś materialnego- nadać temu czemuś kształt, a potem kolor- myślę, że opisany przeze mnie przykład z wazonem w roli głównej wcale nie byłby taki zły. Gdybyśmy tylko pomyśleli o naszym życiu, jak o glinianym naczyniu, które sami formujemy własnymi rękoma, od małego, przez dorosłość, aż po starość, z łatwością dostrzeglibyśmy jaki mamy wpływ na wygląd naszego dzieła. Bo chociaż rodzic, opiekun, albo ktokolwiek dorosły, pomaga nam przy stawianiu tych pierwszych, z początku niepewnych kroków- sadza nas na krześle, wręcza glinę, pokazuje, jak obchodzić się z nią prawidłowo- to kształt naczynia zależy już tylko i wyłącznie od nas samych. 
  Po kilku pierwszych latach, nikt już nie będzie nas pilnował, a na pewno nie tak intensywnie, jak robił to wcześniej. Zamiast wyraźnych wytycznych, otrzymamy jedynie wskazówki, a jeśli zgubimy rytm, zabłądzimy, sami będziemy musieli wrócić na wcześniejszy tor. Nawet jeśli ktoś będzie nas szukać, nawet jeśli będzie się martwić, zdecydowana większość zależy od nas samych. Albowiem zdecydowana większość należy do nas samych.
  To właśnie dlatego uważam, że, wbrew pozorom, wychowania nie wynosimy z domu- nie w całości- albowiem to, kim jesteśmy jest w dużej mierze zarówno naszą zasługą, jak i zasługą otaczających nas ludzi. I nie mam na myśli bliskiej rodziny, tylko szkołę, uczelnię, pracę, naszych przyjaciół i znajomych, z w którymi również spędzamy czas i, być może, pod których wpływem stajemy się inni- świadomie, lub nie, to nie ma większego znaczenia. Nawet, jeśli do formowanego przez nas naczynia dołączy jeszcze kilka par rąk, końcowy efekt i tak należy do nas. A przynajmniej powinien, jeśli tylko tego chcemy i jeśli nikt nie wpadnie na pomysł zbytniego mieszania nam w życiu, co najczęściej kończy się wywracaniem go o sto osiemdziesiąt stopni... ale to nie jest ważne. Nie tu, nie teraz, nie w tej opowieści. 
  Zmierzam do tego, że znaczną część siebie kształtujemy sami- my i tylko my, nie zależnie od tego, co uważają o nas inni, w dużej mierze nie zawsze jest to wina tego, kto się nami za młodu opiekował. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.
  Takie wrażenie odnosiła też Blue, której jeszcze nigdy nie zdarzyło się winić żadnego z rodziców- ani ojca, ani matki- ani też późniejszych opiekunów za jakąkolwiek część jej charakteru, która powszechnie nie zyskała sobie przychylnej opinii. Ekscentryczność, pyskatość, lekkomyślność, dziwne mieszanie cech ekstrawertyków z cechami introwertyków, przesadna szczerość, nawyk nie owijania niczego w bawełnę, a także szeroki wachlarz wielu innych cech sprawiały, ze Blue była po prostu dziwna. Powszechnie uważano ją za waderę niewychowaną, pozbawioną dobrych manier. Nie była to prawda, choć na pewno nie było to też całkowite kłamstwo, albowiem Niebieska faktycznie nie potrafiła trzymać języka za zębami. Była to jednak całkowicie jej wina. To ona sama wykształciła tą cechę. Nie, "wykształciła" nie jest odpowiednim słowem.  O d n a l a z ł a  w sobie tą cechę brzmi znacznie lepiej.
 - Dziwne te wasze zwyczaje.- wadera wydała niepodważalny werdykt, marszcząc w zamyśleniu brwi.
  Zdziwione spojrzenie czerwonych ślepi Behemota zatrzymało się na jej szarym pysku. Basior wyglądał na zbitego z tropu i ciężko powiedzieć, czy to przez opinię, jaką przed chwilą wygłosiła jego towarzyszka, czy też przez to, że rzuciła nią tak prosto z mostu. A może przez to, że skupiła się przede wszystkim na samym znaczeniu zwrotu "M'lady", niż na ostatnim zdaniu, wypowiedzianym przez basiora?
  Bardzo możliwe, że każda z tych trzech opcji była prawdziwa.
  Bardzo możliwe, że żadna z nich nie była trafna.
 - Naprawdę tak uważasz?- Behemot uniósł jedną brew, bardziej w geście pytania, niż powątpiewania- W takim razie, jak Twój ojciec zwracał się do Twojej matki?
  Niebieska musiała zastanowić się przez chwilę. Oczywiście pamiętała swoje dzieciństwo, a przynajmniej jego większą, późniejszą część, jednak nigdy nie przyszło jej zwracać uwagę na takie szczegóły, zwłaszcza, że od czasu jej narodzin, rodzice nie dogadywali się ze sobą najlepiej. No, może na początku było dosyć normalnie, jednak poczucie zdrady (a w dodatku, nieuzasadnione poczucie) potrafi doprowadzić wilki do szaleństwa. Zwłaszcza, jeśli nie jesteśmy w stanie się o to zapytać i otwarcie, wspólnie rozwiązać dręczących nas wątpliwości.
  Wadera zajrzała w głąb swego umysłu, kartkując swoje wspomnienia z życia w swoim pierwszym stadzie, niczym zdjęcia w albumie rodzinnym. Towarzyszyło temu mruczenie pod nosem cichego "hmmm...", zaraz przerwane przez znacznie głośniejsze "Mam!".
 - Chyba... zwracał się do niej po imieniu.- odpowiedziała dumnie, kiedy w końcu udało jej się przejrzeć wszystkie wspomnienia, jakimi dysponowała i znaleźć wśród sterty obrazów to właściwe.
 - Czyli jak?
 - "Jak"?- Blue zamrugała kilkakrotnie, przyswajając sobie pytanie samca. Niby dlaczego chciał to wiedzieć, czemu interesowało go imię jej matki? A z resztą, może był po prostu ciekawy, skoro już podjęli temat zaimków i zwrotów grzecznościowych? Przecież ona bez przerwy pytała się każdego o wszystkie, najdrobniejsze rzeczy z czystej wścibskości, zapewne doprowadzając tym niejednego wilka do szału. - Nastaria. Oczywiście, zanim awansowała do suki, ale to było dawno temu.- wadera pachnęła lekceważąco ręką, jakby chciała odpędzić od siebie bardzo złośliwą muchę.
  Behemot najwyraźniej zamierzał coś powiedzieć, gdyż otworzył usta, wpatrując się w towarzyszkę dziwnym wzrokiem, którego wadera nie potrafiła tak szybko rozszyfrować, jednak zamknął pysk, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Kątem oka, Niebieska zauważyła, że wilk zaczął się rozglądać dookoła, jakby w poszukiwaniu czegoś, co przed chwilą umknęło jego ślepiom, jednak nie przejęła się tym specjalnie.
 - Aaaa... jak miała na imię Two...- kontynuowałaby, gdyby czerwonooki nie przerwał jej w połowie zdania krótkim, spokojnym "ciii".
  Wadera stanęła jak wryta, przez chwilę wpatrując się w Behemota z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Jeszcze nigdy, przenigdy nie widziała, aby  t e n  basior kogoś  u c i s z a ł , albo przerywał w pół słowa. Potrafił słuchać, nawet, jeśli nawijała bez ładu i składu (a, znając Blue, zapewne zdarzało się to nader często).
 - Ej, nie cichaj na mnie.- odparła z udawanym oburzeniem. 
  Odruchowo rozciągnęła przy tym usta w długą, wąską linię i lekko nadęła policzki, przez co wyglądem bardziej przypominała naburmuszone dziecko, poruszone tym, że dorosły śmiał zwrócić mu uwagę. Jej siostra, Sonea (zawsze z uśmiechem na ustach), nazywała tą reakcję Blue "żabią miną".
 - Coś się stało?- wadera zwróciła uwagę na to, w jaki sposób wilk zastrzygł uszami, wyraźnie świadczący o tym, że kogoś nasłuchiwał. Cóż, czym owy dźwięk by nie był, najwyraźniej ustał, gdyż Behemot jedynie rozejrzał się ostatni raz, po czym znów skupił uwagę na szarej waderze.
 - Proszę..? Nie, jeno przez chwilę odnosiłem wrażenie, iż...
 - Ciii!- tym razem to samica przerwała towarzyszowi (choć ona, w odróżnieniu od Behemota, robiła to dość często), zwracając głowę w kierunku, z którego zdawał się dobiegać dźwięk.
 - Nie cichaj na mnie.- odparł czerwonooki, naśladując Blue, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem na pysku. Wadera w odpowiedzi na odczepne pokazała mu język, gdyż w tamtym momencie była zbyt pochłonięta tajemnicą nieznanego odgłosu, by sprzeczać się z towarzyszem. Zarówno ona, jak i basior (który również zaczął nasłuchiwać i uważnie rozglądać się dookoła) umilkli.
  Nie był to jednak jeden, podłużny dźwięk. Przypominał raczej krótkie, pojedyncze odgłosy... coś, jakby łamanie gałęzi pod ciężarem kroków. Zdecydowanie zbyt śmiałych, by mogły należeć do skradającego się wilka, lub jakiegokolwiek mieszkańca lasu. Poza tym, teraz, kiedy owy tajemniczy dźwięk rozbrzmiewał coraz bliżej, wadera zdała sobie sprawę z tego, że jeszcze żadne napotkane przez nią zwierze nie poruszało się tak głośno.
 - Człowiek.- zaalarmował Behemot, szepcząc waderze do ucha.
 - Poważnie?- wadera odwróciła się do basiora, z wyrazem niedowierzania na pysku.- Jeszcze nigdy nie widziałam ludzi!- odparła przejęta. Zupełnie, jakby w tamtym momencie to była najważniejsza kwestia, a nie zagrażające im niebezpieczeństwo ze strony nieznanego osobnika.
  Zobaczenie długiej, połyskującej złowrogo wśród zarośli strzelby, było kwestią kilkunastu następnych sekund. Usłyszenie huku nieprecyzyjnego strzału- zaledwie kilku.
  Całe szczęście, myśliwy chybił celu, co dało czworonogom szansę na ucieczkę, nim tamten ponownie załadował broń i znów wymierzył w jedno z nich. Właściwie to ciężko było nazwać to ucieczką, gdyż dwa wilki, owszem pognały przed siebie, szukając schronienia wśród skał, jednak zrobiły to raczej z przyzwyczajenia, niż ze strachu. Winę za ten czyn ponosił przede wszystkim instynkt, który kazał walczyć, lub uciekać, w zależności od tego, jak niebezpieczny okazałby się przeciwnik. Albowiem człowiek działał w pojedynkę i nie dysponował żadnymi psami myśliwskimi, które jako jedyne byłyby gotowe dotrzymać tempa, a może i nawet dogonić wilki. Możliwe, że był to jedynie jeden członek większej grupy kłusowników, która szukała wśród leśnych drzew kogoś innego. Mężczyzna musiał się od niej odłączyć, możliwe, że z ciekawości i przez przypadek natrafić na dwa inne wilki. 
  Cóż, były to zaledwie przypuszczenia, jednak fakt jest taki, że dwójka czworonogów zareagowała tak gwałtownie dlatego, iż instynkt podpowiedział im jedynie "niebezpieczeństwo", nie precyzując, jak wielkie ono było. 
  Ucieczka była bezwarunkowym odruchem, zupełnie, jak oddychanie, nad którym również nie posiadamy władzy. Owszem, można oddychać na różne sposoby (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi), jednak dopiero, kiedy zwrócimy na tę czynność szczególną uwagę, albo ulegnie ona wpływowi innych czynników (jakim w tym wypadku mógł być wysiłek). Z ucieczką jest bardzo podobnie- można bez przerwy biec w popłochu, albo zatrzymać się nagle i zwolnić biegu, ale tylko wtedy, kiedy zwrócimy uwagę na to, że już nic nam nie grozi.
  To wyglądało zupełnie, jak oddychanie. Robienie powolnych i szybkie wydechów, głębokich, lub płytkie wdechów, albo nieświadome dopasowywanie własnego oddychania do tego, które rozbrzmiewało tuż obok...
  Blue poczuła czyjąś pierś przy jej własnej, kiedy tylko spróbowała wydostać się z kryjówki, znajdującej się w wąskiej szparze między dwoma kamiennymi "ścianami". Usłyszała (a może też poczuła?) bicie cudzego serca, wybijające własny, nieregularny rytm tuż obok jej własnego. Wadera uniosła powoli łeb, od razu, niemalże machinalnie zauważając, że nawet teraz para czerwonych ślepi patrzy na nią z góry, choć ze znacznie mniejszej odległości, niż zazwyczaj.
  Jednak nie to w zaistniałej sytuacji było najdziwniejsze. Blue nigdy nie miała nic przeciwko bliższym kontaktom z wilkami. Potrafiła bez żadnego skrępowania przytulić się zarówno do samicy, jak i do samca, choć fakt, że całe to zamieszanie nie było zaplanowane wydawał się trochę krępujący. Mimo wszystko, najdziwniejsze było to, że po raz pierwszy nie była w stanie przerwać niezręcznej, rozbrzmiewającej wokół ciszy.
 - Czy...- głos Behemota rozbrzmiał tuż nad jej uchem, sprawiając, że każde wypowiedziane przez niego słowo muskało jej szyję, delikatnie ją łaskocząc.- Zaistniała sytuacja nie wydaje się...
 - Dziwna?- dokończyła wadera, bezceremonialnie machając łapą (na tyle, na ile pozwalała jej ograniczona przestrzeń). Kiedy ponownie postawiła ją na ziemi, natrafiła na miękką sierść... łapa? Tak, ale nie jej. Behemot odruchowo zabrał "nadepniętą" kończynę, co automatycznie skutkowało utratą równowagi. Gdyby nie ciasnota, basior zapewne upadłby na waderę, jednak tak jedynie oparł się swoim czołem o jej czoło. Blue chciała przesunąć się odrobinę, próbując się obrócić, jednak dało to efekt odwrotny od zamierzonego.-  E tam, bez przesady! Wiesz co?- dorzuciła drwiącym tonem, uśmiechając się cierpko.- Cholernie dziwnie byłoby dopiero wtedy, gdyby nagle zaczęło padać.

Behemot? I tym akcentem kończę, bo do takich scen (jak widać) nie powinnam się dotykać :P

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Od Luy (CD. Winter): ,,Zamiast jednego wilka mamy dwa, jednym z tych wilków jestem ja"

Mój pysk wykrzywił szeroki, złowieszczy grymas, jaki pojawić się może tylko na wyjątkowo złośliwej i kłamliwej twarzy. Tak przynajmniej musiało to wyglądać. W rzeczywistości był to po prostu jeden z uśmiechów jakimi zwykłam obdarzać swoje teraźniejsze bądź przyszłe ofiary. To coś w rodzaju ostrzeżenia. Zwykle jest ono jednak dawane zbyt późno i zaczyna pełnić funkcję groźby nieuniknionego końca, zamiast przestrogi.
 Całe jednak szczęście, że moja szlachetna facjatka wcale nie jest aż tak złośliwa i zakłamana jak się może wydawać.
- Stoi- powiedziałam nie przestając się uśmiechać.
Zabawne. Od lat nie miałam okazji zawrzeć jakiegoś dożywotniego paktu, a zwłaszcza tego typu. ,,Przysługa za przysługę" to najlepszy interes jaki można zrobić. Rzadko słyszę takie oferty. Ci którzy mieli okazję lepiej mnie poznać zwykle wstrzymywali się od takich obietnic, a cała reszta zwykle nigdy nie miała okazji spłacić długu, ale i tak mi się to opłacało. Nawet jeśli ostatecznie nie wykorzystam okazji.
 Rozejrzałam się dookoła usiłując rozeznać się w otoczeniu. Trochę się już rozbudziłam i zaczęłam powoli rozpoznawać znajome kształty. Wiele mogło się zmienić od czasu mojej ostatniej wizyty. Drzewa stały się szersze i wyższe. Niektóre znacząco się rozrosły, a innych, mniejszych, wcześniej wcale tu nie było. To i owo jednak nie mogło się zmienić. Ruszyłam przed siebie muskając ogonem pni mijanych drzew. Usiłowałam przypomnieć sobie w jaki sposób były ustawione gdy byłam tu ze swoim starym ,,znajomym".
 W końcu udało mi się odnaleźć ogromny świerk z obłamanymi kilkoma dolnymi rzędami gałęzi. Obok sterczących z pnia zniszczonych gałęzi wyrosły już nowe, młode pędy. Wyglądało na to, że od dawna nikt tu nie zaglądał. Niewielki fragment pnia był całkowicie obdarty z kory, co wyraźnie nie służyło drzewu, ale nadal nieźle się trzymało. W drewnie wyryte były jakieś inicjały. Nie to jednak mnie interesowało. Świerk był jedynie punktem orientacyjnym. Podobnie jak ledwie widoczny pod śniegiem grobek. Z tego co pamiętam, to od tego miejsca szło się w lewo... A nie! Stop! W prawo. Wtedy szłam w przeciwnym kierunku, więc teraz ,,lewo" stało się ,,prawo".
 Skręciłam we ,w moim mniemaniu, właściwym kierunku. Winter niechętnie podążyła za mną. Kątem oka zerknęłam jeszcze na świerk i leżący pod nim grób, jakbym spodziewała się jakiejś zmiany. Jakbym liczyła, że zamiast kopca ujrzę żywego, uśmiechającego się zawadiacko wilka. Nie, pomyślałam kręcąc głową, Wilki nie żyją wiecznie. A przynajmniej nie wszystkie.
 Idąc w linii prostej w kilka minut dochodziło się stąd do niewielkiej groty po zachodniej stronie gór. Z tego co mi wiadomo, nie da się ich przejść. Są zbyt wysokie, a ich zbocza zbyt strome. Nigdy nie słyszałam też o żadnej wiodącej po nich ścieżce. Był tylko wąski przesmyk kilka kilometrów stąd.
 Nagle coś łupnęło. Nie, ,,łupnięcie" to złe słowo. Lepiej pasowałoby ,,grzmotnęło", albo ,,zagrzmiało". Względnie ,, porządnie pierdyknęło". Był to niewątpliwie odgłos rozpoczynającej się lawiny. Pojedyncze pierdyknięcie zamieniło się w długą, szybką serię wcale nie słabszych pierdyknięć. Kilka kilometrów za nami setki, jak nie tysiące, kilogramów śniegu przetoczyło się po stromych zboczach jednych z największych gór jakie widziałam. Potem zapadła głucha cisza. Wymieniłyśmy z Winter porozumiewawcze spojrzenia. Chociaż... ,,Porozumiewawcze" to chyba trochę za duże słowo. Gdyby przedstawić to jako niemą rozmowę byłoby to tylko takie ,, Ty też to słyszałaś?" i ,, A można było tego nie usłyszeć?".
 Wzruszyłam obojętnie barkami i wskazałam waderze kryjówkę. Ta kilka razy obejrzała się nerwowo za siebie bez przerwy poruszając nosem, po czym niechętnie weszła do jaskini.
- Mogą mnie wytropić- stwierdziła chłodno, siadając- Już tego...- wadera skrzywiła się, jakby usiłując coś sobie przypomnieć-... Próbowałam...
- Ou- mruknęłam siadając kilka metrów na lewo od wadery- Na szczęście tym razem masz mnie- uśmiechnęłam się szeroko.
Gdyby wilczyca miała jakiekolwiek sensowne emocje pewnie skomentowałaby moją niezachwianą i zapewne, odrobinę irytującą, pewność siebie. Zamiast tego jednak, zadała mi rzeczowne pytanie.
- Na czym polega różnica?
Wyszczerzyłam się jeszcze szerzej.
- Po pierwsze na liczbie. No wiesz, zamiast jednego wilka, mamy dwa- powiedziałam tak jakby to wcale nie było oczywiste- Po drugie, jednym z tych wilków jestem ja.
Wadera skrzywiła się lekko. Widocznie słowo ,,ja" nie mówiło jej aż tyle co mi. 
- No dobra- machnęłam lekceważąco łapą- Słyszałaś kiedyś o iluzji?
Winter milczała przez chwilę. Nie miała emocji, które byłabym w stanie odczytać, ale wyczuwałam, że intensywnie myśli. Dziwne. Pierwszy raz spotykam kogoś kto widocznie kojarzy iluzję, ale nie może jej sobie przypomnieć. O czymś tak niezwykłym nie można chyba zapomnieć... Chyba...
 - Co...? Odcinanie sobie łap. Co to ma wspólnego z tropieniem?
O, czyli jednak coś pamięta. Jest to w prawdzie tylko banalna sztuczka, do której nie trzeba nawet magii, ale i tak podchodzi pod definicję iluzji.
- Na dobrą sprawę nic- powiedziałam uśmiechając się szerzej niż zwykle- Kiepski lub przeciętny iluzjonista oszukuje oczy- zrobiłam dumną minę- Prawdziwy iluzjonista oszukuje umysł.
 Moja rozmówczyni skrzywiła się. Nerwowo poruszyła nosem obracając głowę w tę i z powrotem. W końcu podniosła łapę i obwąchała ją. Przez chwilę wpatrywała się w nią z nic nie mówiącym wyrazem pyska. Potem spojrzała na mnie, wyraźnie oczekując wyjaśnień.
 Ja tylko wymownym gestem wskazałam jej swoją głowę.
 Chyba jej się to nie podobało, ale chcąc, nie chcąc musiała przyznać, że trudno o coś skuteczniejszego. Widocznie nie lubiła rzeczy i zjawisk, których nie szło łatwo zrozumieć. Albo to po prostu pospolita niechęć do iluzjonistów. Nikt nie lubi być oszukiwany. Ba! Pół biedy zostać oszukanym. Gorzej gdy wiesz, że ktoś miesza i co miesza, ale nic nie możesz na to poradzić. Niby znasz prawdę, ale i tak czujesz się wyrolowany.
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a jestem tego pewna, każda istota w okolicy będzie błędnie interpretowała twój zapach- rzuciłam kładąc się na zimnej, kamiennej posadzce- A jeśli się postaram- ziewnęłam- to może nawet tak jej na trochę zostanie.
Winter przez chwilę wpatrywała się we mnie tym, typowym dla siebie, kamiennym spojrzeniem. Jeszcze raz, dla pewności, obwąchała łapę.
- Dziwny z ciebie klaun- mruknęła wyglądając na zewnątrz.

Winter?

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Od Farce (CD Blade’a): Przeklęty, mały, wcinający się w drogę, pieprzony szkodnik! I wyjątkowo nie mowa tu o Padalcu.

Prychnęłam głośno na jego słowa, na chwilę nawet odwracając głowę i błądząc wzrokiem po całej jaskini. Nie było to trudnym zadaniem, gdyż owe pomieszczenie było małe. Zbyt małe. Bym mogła z nim tutaj wytrzymać, owa grota powinna być wydrążona w całej górze tak, bym mogła się od niego odsunąć na dobre kilka kilometrów. Ale nie! Bo na cholerę siedzieć teraz z innymi wilkami i bawić się w najlepsze jak można siedzieć, ale z tym Gadem, sam na sam w maciupkiej jaskini? Och, ona nie pomieściłaby nawet czterech wilków!
– Ja wiem, że jestem przystojny, ale porozmyślaj sobie nade mną kiedy indziej, bo teraz mamy ważniejsze rzeczy na głowie.
Dobiegł mnie ponownie, ten sarkastyczny syk Padalca. Odwróciłam swój pysk i zmierzyłam go morderczym spojrzeniem. Skierowałam się w stronę śnieżnej ściany, nawet na chwilę nie przestając ciskać w niego gromami, na co basior zaśmiał się jeszcze raz. W końcu oderwałam od niego swój nienawistny wzrok i popatrzyłam na to, co blokowało nam wyjście.
„Skoro mamy tutaj ogień, nie moglibyśmy tego stopić? Nie, przecież to ta parszywa magia, zapomniałam. Wątpię, by teraz przydała nam się do czegokolwiek innego niż do oświetlania tej cholernej groty. I do wkurzania mnie, oczywiście. Żadnej, choćby małej szczeliny tutaj nie ma… Ale…”, zastanawiając się tak w głowie, przyłożyłam swoją łapę do zimnej powierzchni, która, swoją drogą, była tak twarda jak lód. Przeszłam kilka kroków w lewo, wcale nie po to, by znaleźć się jeszcze dalej od Węża, choć to było miłym dodatkiem. Zastukałam parę razy pazurem w wyznaczone przez siebie miejsce i, chcąc nie chcąc, przyłożyłam do niej ucho.
– Proszę, kilka minut ze mną sam na sam, a ty już zaczynasz świrować. Nie wiedziałem, że jestem aż tak…
– Zamknij się, do cholery jasnej – warknęłam w jego stronę, przerywając tym samym jego kąśliwą uwagę, która nie była mi wcale do życia potrzebna. Ba! Była kompletnie zbędnym elementem mojej egzystencji! Gdyby się ją wycięło z jego parszywego pyska i wyrzuciła na stos gnoju, albo, lepiej, w siną, siną dal, jestem pewna, że pozbyłabym się kawałka tej zatruwającego mi prawidłowe i normalne funkcjonowanie w codziennym świecie układanki. Doprawdy…
O dziwo, Gad stulił wreszcie swoją jadaczkę. Lecz mogę się założyć, iż nie dlatego, że go o to poprosiłam (rozkazałam), bo w normalnym przypadku kłapałby jeszcze bardziej, ale dlatego, bo być może wyczuł w moim głosie tą nutkę, która mówi mu, że jeśli się nie zamknie, będzie musiał spędzić ze mną o wiele więcej czasu, niż pierwotnie planował.
– Czy ktoś z tej watahy miał jakich supersłuch, czy inne świństwo… – zastanowiłam się, zupełnie nie zauważając, iż wypowiadam to na głos. Gdy nic mi nie przyszło do głowy, cmoknęłam zdenerwowana i obróciłam głowę, przykładając do zimnej, śnieżnej ściany drugie ucho. Pech chciał, że teraz byłam skazana na oglądanie tej mordy, która w chwili obecnej wykrzywiała się w uśmieszku kpiącym, ale również pełnym politowania.
– No i co się głupio gapisz? – warknęłam zirytowana, patrząc mu wrogo w oczy. Ten tylko wzruszył beztrosko ramionami i powrócił do szukania jakiejś szczeliny w śniegu. Znów prychnęłam, kiedy wreszcie odlepiłam się od nieprzyjemnej struktury tego jeszcze-nie-lodu i odwróciłam się do niej tyłem, szukając sobie miejsca, gdzie mogłabym się spokojnie umościć.
– A ty co? – zapytał wilk, zauważając, że już z nim nie „współpracuję”.
– Pstro, zakuty łbie. Kiedy ty szukałeś… Właściwie nie wiem czego, ale jestem pewna, że czegoś bezsensownego i czegoś, co na bank nie pozwoli się nam wydostać, ja odkryłam, że ta cholerna ściana w tamtym miejscu jest cieńsza od reszty – oznajmiłam to jednocześnie dumnie jak i zgryźliwie, wskazując swoją łapą w miejsce, do którego wcześniej przylgnęłam. Choć miałam wrażenie, jakbym wytykała w tamtym momencie jego błędy, co nawet poprawiło mi odrobinę humor. – Kiedy kończy się postój? – zapytałam nagle, opuszczając kończynę, lecz nie stając na niej z moją dawną siłą. Dalej mnie cholernie bolała.
Na moje pytanie, basior tylko wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odpowiedział prosto. Zbyt prosto.
 – S-Słucham?! – zawołałam, wbijając w niego niedowierzający wzrok. – Jesteś deltą! Wiesz w ogóle o czym ja mówię?! D-E-L-T-Ą, do cholery!
– No i? – Znów ten lekceważący ton. Znowu te beztroskie opuszczenie barków. Moje prychnięcie zdawało się być tym najbardziej niedowierzającym, najbardziej rozgoryczonym oraz wypełnione większą dawką zniesmaczenia i złośliwości, niż te dotychczasowe.
– Czy ty jesteś niepoważny? – zapytałam, tym razem już spokojniej. – Być w takim miejscu w hierarchii i nie wiedzieć takich rzeczy…!
– A co, jesteś zazdrosna? – Wyszczerzył się podle. Jak on w ogóle…!
– Nie! – zaoponowałam szybko, patrząc hardo w jego stronę – Nie jestem, bo wiem, że użyłeś pewnie jakiś tanich sztuczek na Alfie, by sobie to stanowisko przywłaszczyć. Widać to z daleka, że nie zapracowałeś na to, skoro nie wiesz tak oczywistych rzeczy! – warknęłam w jego stronę, choć on zdawał się tym nie przejmować i ponownie uśmiechnął się, widocznie rad, że zdołał mnie tak rozzłościć.
– Ty też nie wiesz – skomentował złośliwie.
– Bo ja nie jestem…! Ych, pieprzyć to! – zawołałam donośnie – W każdym, cholernym razie… – zaczęłam, zaciskając mocno powieki i starając się znów nie denerwować, bo przysięgam, jak tak dalej pójdzie będę musiała siedzieć tutaj wdychając rozlaną stęchłą krew tego Gada, rozbryzganą po ścianach. – Po pewnym czasie wataha na pewno zacznie m n i e szukać… – zaczęłam, podkreślając dobitnie ostatni wyraz, co basior znów najwyraźniej miał zamiar skomentować, ale kontynuując, nie dałam mu znów tej szansy, dlatego szybko dodałam: – I prędzej czy później, będą musieli tędy przechodzić. Na bank ich usłyszymy, wtedy oni jakoś nam pomogą, swoimi czarami czy innym gównem, nieważne – skończywszy tłumaczenie, parsknęłam pod nosem.
– W takim razie, co robimy, księżniczko? – zapytał jadowicie, gdy w końcu znalazłam odpowiednie miejsce, na którym mogłabym spokojnie usiąść.
– „My”? JA teraz się położę i spróbuję Cię nie zabić, a co ty będziesz w tym czasie robił, to już mi koło nosa lata – odcięłam się z uśmieszkiem satysfakcji na pysku, po czym, jakby na potwierdzenie moich słów opadłam na ziemię, odwróciłam od niego wzrok i skierowałam go na moją łapę.
– Nie kłam, dobrze wiem, że przejmujesz się moim najmniejszym ruchem…
Ale nie słuchałam go. Cóż, przynajmniej próbowałam, bo w tamtej chwili całą swoją uwagę musiałam skupić na czymś innym, a nie przejmować się pieprzonym Padalcem, który nie potrafi siedzieć cicho. Tym tajemniczym „czymś”, co musiałam sprawdzić, była moja kończyna, przez którą właśnie od jakiegoś czasu przeszywają mnie gromy bólu.
Odwróciłam ją, poduszką do góry. Szczęście, że wybrałam miejsce blisko tego plugawego ognia, bo nie miałam najmniejszej ochoty teraz wstawać, a skaleczenie było tak zalane zaschniętą krwią, że ciężko było się tam czegokolwiek doszukać. Marszcząc lekko brwi z niesmakiem, pochyliłam bardziej łeb, w celu lepszego dopatrzenia się rany. O, była tam. Między dwoma poduszkami. Ale było coś, co mnie niepokoiło. Mianowicie wystająca, najwyraźniej, igiełka, jeśli się nie mylę.
„O, świetnie! Czyli to coś wbiło mi się w łapę i właśnie przez to cholerne wydarzenie teraz siedzę tu zamknięta? Najgłupszy powód moich męk jaki kiedykolwiek przyszło mi usłyszeć, naprawdę…”, prychnęłam w duchu.
– Ych, weź to ode mnie, to obrzydliwe – skomentował z niesmakiem Ventus, gdy pazurem leciuchno poruszyłam ciało obce, co spowodowało jeszcze większy ból, niźli bym się tego spodziewała, przez co na na chwilę zacisnęłam szczęki, lecz słysząc uwagę basiora, szybko je rozluźniłam.
„ – Przestań, do cholery! I ty się nazywasz basiorem? – „ zapytałam kpiąco w myślach, odgryzając mu się jednocześnie. „ – Patrz, widzisz? Widzisz? Widzisz tą krew? O! A tu jest kawałek mięsa! – „ zawołałam wrednie z lekkim uśmieszkiem na pysku, odsuwając trochę moją łapę na bok, chcąc by Ventus miał lepszy widok.
– Odejdź! Fuj, to obrzydliwe! Zwróciłbym jakbym mógł i to prosto na Ciebie! – krzyczał Fioletowy odsuwając się ode mnie jak najdalej mógł, co było teoretycznie niemożliwe, dlatego odwrócił szybko swój łeb, by nie patrzeć na moją ranę. „Tchórz”, przeleciało mi szybko przez głowę.
Dobra, może to nie wyglądało za ciekawie, ale bez przesady! Za to bolało jakby mi ktoś to rozrywał. Znowu próbowałam poruszyć jakoś tą igłą, jednak ponownie zakończyło się to fiaskiem, a z mojego gardła wydobył się cichy syk, który i tak rozniósł się po jaskini. Do cholery, tutaj byłoby słuchać głośno i wyraźnie nawet brzęczenie komara! Ale teraz nie tym powinnam się zajmować! Ych, muszę to wyciągnąć, ale to boli! Boli! Boli jak choler.a! Boli jak szlag! Założę się, że jakbym spróbowała to wyrwać jednym, szybkim ruchem, to wywołałabym kolejną lawinę, a moje gardło już by tego nie wytrzymało… Tak z innej beczki, to co to jest? To, że jakaś igła, to ja wiem. Widzę tylko małą część, więc dużo powiedzieć nie mogę… Biała, dość gruba… Nie, to kolec.
„Kolec? No, świetnie. Świetnie! Czyli nadepnęłam na jeża? Albo jeszcze gorzej – jeżozwierza. To by wyjaśniało, dlaczego to tak piecze! Zamknięta w jaskini, bez dostępu do jedzenia (chyba, że kanibalizm wchodzi w grę), z Padalcem w tym samym pomieszczeniu i z kilkunastocentymetrową igłą wbitą w łapę. Pięknie. O niczym innym nie marzyłam”.
– Ojoj, dziewczynka się zraniła? – zapytał ze sztuczną troską w głosie Gad, sepleniąc przy tym lekko. Zgromiłam go wzrokiem, podążając za jego głosem i zauważając, że on również postanowił się położyć. Cóż, wszystko byłoby fajnie, pięknie, tylko szkopuł tkwił w tym, że położył się zdecydowanie za blisko. Być może było to spowodowane tym, że ten parszywy ogień oświetlał tylko niewielką część groty, a może dla mnie odległość dwóch kilometrów byłaby dalej zbyt mała.
– Jeśli się nie zamkniesz, to zaraz Ty się zranisz – mruknęłam wrogo i powróciłam do wykonywanej czynności jaką było gapienie się w swoją łapę i kombinowanie co powinnam zrobić.
– Uważaj, bo już mnie ciarki przechodzą – zakpił, śmiejąc się przy tym wrednie. – Choć to wyjaśnia Twój wiedźmowaty skrzek, który wywołał lawinę.
– Też byś się wydarł, gdyby takie coś ci się wbiło w tą Twoją zjełczałą łapę. Choć jestem pewna, że wydałbyś z siebie bardziej coś w stylu pisku małej waderki. Zakładając, że wcześniej nie zemdlałbyś z bólu – odpyskowałam, przełykając ślinę i zwilżając zaschnięte gardło.
– Już nie rób z siebie takiej ofiary losu, którą jesteś – odparł basior, patrząc się na mnie wymownie. Ponownie zmusił mnie do podniesienia wzroku i zgromieniem go spojrzeniem. Lecz zaraz potem to j a mogłam zmienić swój wyraz pyska na pełny politowania, tak jak on zrobił to wcześniej.
– W takim razie ty już nie rób z siebie takiego idioty, którym jesteś.
I znów poczęłam wpatrywać się w swoją poduszkę.

Blade?