wtorek, 7 kwietnia 2015

Od John'a: Wataha pełna przeklętych

Krew powoli barwiła muliste dno jaskini.
Strzyga. Szkaradny stwór, jeden z niewielu, których się boję. Stojąca na karykaturalnie krótkich nogach dających wrażenie, jakoby zaraz miały się pod ciężarem jej cielska załamać. Długie, grube łapska zakończone pazurzastymi dłońmi bez trudu szlachtują zdobycz. Płaski łeb osadzony bezpośrednio na karku, bez szyi, ozdobiony paszczą szeroką od jednego do drugiego otworu usznego, po brzegi wypełnioną iglastymi zębami. Tuż nad nią małe, paciorkowate oczka bez białek i kark oprószony rzadką szczeciną.
Czerwona kryza, niczym druga paszcza, złowieszczo błyskała w półmroku. Widać było przez nią rozerwaną przez srebrny nóż tchawicę. Stwór co jakiś czas drgał jeszcze w konwulsjach. Patrzyłem na strzygę, aż jej nieludzkie piski poczęły zmieniać się w skomlenie istoty myślącej. Ciało przybrało swój prawdziwy, odpowiedni kształt. Ale było już za późno. Leżący na podłożu basior za późno wyzbył się mieszkającego w nim potwora. Teraz tylko patrzył na mnie z przerażeniem, dławiąc się zalewającą gardło krwią.
Podszedłem do niego. Położyłem mu łapę ma czole.
- Wybacz, że tak się to skończyło – powiedziałem. – Requiescant in pace*.
Na ostatnie słowa, złożone w rodzaj zaklęcia, umierający zareagował syknięciem, po czym rozluźnił się i zamknął oczy. Znieruchomiał. Na dobre.
~ Dobra robota ~ usłyszałem znajomy, denerwujący głos. ~ A teraz przekaż rodzicom dobrą nowinę.
Wyszedłem z jaskini porzucając ciało przeklętego. Wyatrłem srebrny nóż o trawę i ruszyłem w drogę powrotną.

- Czyli…Nie zyje? – powtórzył alfa patrząc przed siebie, jakby nieobecnie.
Jego partnerka otarła ukradkiem łzę.
- Nie miałem wyboru – odpowiedziałem starając się być delikatny. – Przemiana zaszła za daleko. Gdybyście wezwali mnie jakiś rok wcześniej…
- Nie obwiniaj się – powiedziała wadera, choć wcale nie zrzucałem winy na siebie. Tylko ona i jej partner są winni klątwie syna. Wszyscy obeznani w przesądach wiedzą, że strzygi rodzą się tylko z kazierodczych związków. Nie chciałem wnikać, czy było to owocem zdrady, czy też para alfa przede mną jest rodzeństwem.
- Cóż. Muszę iść – rzuciłem i ruszyłem w stronę wyjścia.
- Czekaj, a zapłata? – powiedział samiec.
- Nie trzeba.
- Czyli mam rozumieć, że była to dla ciebie przyjemność – odparł nieco sucho. Trudno było mówić o przyjemności mordowania dokonanej na własnym synu.
Odwróciłem tylko lekko łeb.
- To nigdy nie jest dla mnie przyjemnością.

Wędrówka wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Drzewa, krzaki, kamienie, znowu krzaki, jeszcze więcej drzew…Zaraza by to wzięła. W końcu teren rozszerzył się…ale wolałbym już chyba z powrotem liczyć drzewa. Otóż rozciągnęło się przede mną istne pobojowisko. Na ziemi leżały trupy wilków z piórami i pancerzami ze zwierzęcych kości. Wszędzie walały się rozszarpane resztki ciał i…czarne pióra? Ziemia nasiąknięta była krwią.
Skrzywiłem się od smrodu rozkładu. Idąc dalej pobieżnie oglądałem truchła. Wiele było rozszarpanych, jakby coś je próbowało zjeść. Gdy rozpoznałem w tym robotę innych wilków zebrało mi się na wymioty. Przeżyłęm już wiele obrzydliwych rzeczy – wampiryzm, widok demona zmieniającego skórę, zabójczy oddech najedzonego ghula – ale kanibalizm zawsze napawał mnie wstrętem. To chyba dobrze. Ten wstręt jest akurat czymś normalnym. Oznacza, że pozostało we mnie coś z normalnej osoby.
Ciał było wiele, ale należy tylko do kanibali. Ciekawiło mnie, co też rozgromiło taką ich liczbę. Podszedłem do jednego z nienaruszonych ciał. Basior wyglądał jakby spał, jednak z jego nosa i uszu prowadziły strumyczki zaschniętej krwi.
- Atak mentalny – powiedziałem sam do siebie, nieco zaniepokojony.
Atakami mentalnymi nie szczycą się potwory. Odciski łap wskazywały na to, że w jatce brały udział tylko wilki. Demony więc też odpadają. Zostało tylko jedno wyjście…
Przeklęci.
Wbiłem pazur w ciało kanibala. Oblizałem go z krwi, którą niemal natychmiast wyplułem. Zimna. Zgon nastąpił już jakiś czas temu. Aby określić dokładnie ile dni temu musiałbym zmierzyć temperaturę wątroby, ale nie miałem na to ani czasu ani ochoty. Przebiegłem się więc po polu bitwy sprawdzając resztę ciał. Większość zginęła zaatakowana przez rój jakichś ptaków. Ciała były podziobane i zadrapane. Grubość ran od dziobów i pazurów oraz walające się wszędzie czarne pióra wskazywały na kruki. Poza tym wiele kanibali zginęło w sposób normalny, czyli przez walkę z innym wilkiem. Ale znalazłem też kilka wypadków porażenia prądem, a nawet spalenia żywcem. Te ostatnie utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia ze sporą grupą wilków przeklętych.
Śledząc ich tropy (dość łatwo było odróżnić smród kanibala od zapachu względnie normalnego wilka) zauważyłem coś ciekawego. Wataha Przeklętych rozdzieliła się na dwie grupy. Nie mogłem stwierdzić, czy to było zamierzone, czy też wywołane bitewnym zamieszaniem, ale na razie mało mnie to obchodziło. Dziwiło mnie za to jedno. W przypadku, gdy w pobliżu mnie mieszkał jakiś przeklęty słyszałem w głowie rozkaz Mefistofelesa. Ale teraz diabeł milczał. Uznałem, że obecność tylu przeklętych powinna być dla mnie oczywistym rozkazem samym w sobie. Chociaż naszły mnie wątpliwości.
No trudno, pomyślałem. Pobiegłem tropem jednej z grup. Jak trzeba będzie kogoś zabić – zabiję. Jak nie…
A jak nie, to się zobaczy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz