środa, 22 lipca 2015

Od Indivii: Nienawidzę dzieci, ale są smaczne.

– Skąd to stwierdzenie? – zapytał w moją stronę Rogacz. Wzruszyłam beztrosko barkami.
– A, ot tak – mruknęłam złośliwie w jego stronę.
– Myślę, że powinnaś już iść – odezwał się nagle Szalony Kapelusznik, wyraźnie zniecierpliwiony.
– Coś ty taki nietowarzyski? – posłałam w jego stronę moje pytanie przesiąknięte wrogością – A zresztą! – Machnęłam łapą, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ignorując jego już otwarty pysk, przygotowujący się do wydania z siebie dźwięku. – Nie myśl, że tak łatwo Ci daruję. – Tym razem zwróciłam się do mojego Rogacza. Tak, MOJEGO. – Znajdę Cię, gdy „Pan Czepialski” już sobie odpuści – prychnęłam w stronę Kapelusznika.
– Miłego dnia! – zawołałam do obu wilków. Odwróciłam się i odeszłam.
Niech to szlag! A już myślałam, że się zabawię! Yhg! Cholerny basior! „Myślę, że powinnaś już iść”. Dobra, już jestem spokojna. Skoro Rogacz mi uciekł, mogę równie dobrze poznęcać się nad innymi, nie?
Ale teraz jestem zmęczona tym towarzystwem. Muszę znaleźć jakąś jaskinię, by wypocząć.
Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu jakiejś wnęki w skałach, które mnie otaczały. I znalazłam już za pierwszym podejściem. Weszłam do niewielkiej szczeliny i ułożyłam się w wygodnej dla siebie pozycji.
Spać, spać, spać…

~~~~

Niemal dopiero się obudziłam, a już czaiłam się w zaroślach na jakąś potencjalną ofiarę, ale wcale nie dlatego, że byłam głodna. Dla mnie nie ma problemu, gdy głoduję trzy, cztery dni, nie to żebym się chwaliła (a chwalę). Po prostu dawno nie czułam smaku krwi w pysku. Ten metaliczny posmak, w zależności od zwierzęcia i jego odżywiania się, jest mi dobrze znany i często próbowany po raz kolejny, dlatego też za nim tęsknię. Odkąd dołączyłam do tej „wataszki” również ograniczałam się od wepchnięcia moich szponów do gardeł większości wilków, które mnie irytowały, (w szczególności mówimy tutaj o Piszczałce i Kapeluszniku) dlatego też pragnę teraz się odstresować i wyżyć. A co jest lepsze od powolnego zabijania swego pobratymca? Powolne zabijanie jakiejś zwierzyny! I dlatego właśnie teraz siedzę w tych zaroślach, z dala od irytujących śmiechów i chichów.
Mimo, że gałęzie krzewów wbijały się w moją skórę na barkach i brzuchu, wyłapałam pojedyncze szelesty deptanej ściółki.
„Stado!”, przeszło mi przez myśl. „Wspaniale! Więcej gardeł i tchawic do miażdżenia. Trzeba tylko cierpliwie poczekać…”
I rzeczywiście miałam rację. Po chwili, na ścieżkę oświetlaną przez popołudniowe słońce przebijające się przez żółte liście wiszące na drzewach, wyszedł jeden jeleń i trzy łanie. Muszę dodać, że ku mojej uciesze, zjawił się jeszcze jeden mały szkrab. Oblizałam się ze smakiem. Dla mnie był to przyjemny uczynek, lecz dla osoby drugiej spoglądającej na mnie z boku, mogłam się wydać co najmniej przerażająca i odchodząca od zmysłów. Poniekąd tak było.
Ledwo powstrzymywałam swoje ciało przed skoczeniem na te chodzące worki z krwią i mięsem, czekając, aż podejdą bliżej. Nie ukrywam, że chciałam wybić całe stado, jednak liczyłam się z tym, że mojej uwadze może umknąć jedna ofiara. Ni mniej, ni więcej. Jednak plan jest taki:
a) skupić swoją uwagę na kończynach zwierzyny, b) szybko wyskoczyć z zarośli, c) zranić tyle odnóży, ile się da oraz d) zabić, po ówczesnym zmasakrowaniu wszystkich ofiar. Wydaje się prosty, gorzej ze zrealizowaniem, jednak jestem „pozytywnej” myśli.
„Uwaga! Stado już jest niedaleko… Tak, skubcie sobie tą trawkę… Tak… Podejdźcie jeszcze trochę bliżej… Jeszcze trochę… Już, już bliziutko…! Tak! Teraz! Teraz!”
Zerwałam się ze swojego miejsca, a moje tylne łapy zdążyły już mnie odepchnąć od ziemi, dzięki czemu natychmiastowo znalazłam się koło mojej pierwszej ofiary. Szybko zacisnęłam swoją paszczę na jednej z kończyn, a kiedy jeleń padł, nie mogąc otrzymać równowagi, zajęłam się resztą. Ta drobna i krucha mała łania nie sprawiła mi problemów. Skończyła tak samo, jak jego ojciec ze zmiażdżoną nogą, jednak jej matka nie dała się tak łatwo.
Od razu mnie zaatakowała, chcąc obronić swoją pociechę. To było godne podziwu z jej strony, gdyby nie to, że ja jestem wilkiem. M i ę s o ż e r n y m wilkiem. Natomiast ta tu, jest z natury roślinożerna, nie ma więc doświadczenia w polowaniu. I to ją zgubiło, gdy moje kły zacisnęły się na jej kości, skutecznie ją miażdżąc, wydała z siebie przeraźliwy ryk, co nie przystoi takiej wyrafinowanej damie jak ona.
Zostały jeszcze dwie łanie, które, na ich szczęście, w porę się zorientowały i wzięły nogi zapas. Tak, te same, które miałam zamiar oderwać i przysięgam, że jak je tylko złapię, zrobię to najboleśniej, jak tylko będę umiała.
Zerwałam się w pogoń za tymi dwoma. Fart mi dopisał, bo nie dość, że byliśmy w lesie, gdzie z reguły roi się od dziur, to jedna sarna potknęła się o wystający korzeń koło drzewa. Doskoczyłam do niej i żeby nie marnować czasu, w locie zacisnęłam zęby na jej gardle. Oczywiście, nie za mocno, by jej nie zabić, a jedynie okaleczyć. Sprawnie wylądowałam na ziemi i nieprzerwanie podążałam za ostatnim uciekinierem na mojej liście pod tytułem: „Dzisiejsze ofiary”. No dobra, ona nie była ostatnia. Ostatnią na liście była Piszczałka. Ale nie ważne.
Gdy zaczęłam doganiać sarnę, poszło już z górki. Kolejny raz zdecydowałam się na gardło, bo będzie z nią mniej szarpaniny. Zawlokłam te dwie do tej jakże słodkiej rodzinki, która poszła na pierwszy ogień. Krew już zaczęła się rozlewać naokoło moich cudnych ofiar. Wszyscy wierzgali, poza tymi, którym zmiażdżyłam tchawicę i tą małą, która dość szybko się wykrwawia. Wiadomo – dzieci. Sama z nimi udręka. Natomiast ich mięsko jest w sam raz.
Zdecydowałam się więc najpierw na małego szkraba. Powoli do niego podeszłam, na co jego opadająca już z sił matka natychmiast zareagowała. Zaczęła skomleć, niczym zbity pies, wręcz błagała, żebym chodziarz oszczędziła jej potomka. Ale nie ma tak łatwo.
– One są najsmaczniejsze, a was zabiłam tylko dlatego, bo mi się nudziło – prychnęłam w stronę konającego. Niemal zapomniałam, że przecież one nic nie rozumieją, ale na szczęście przypomniało mi o tym jej nieustające ryki. Wywróciłam oczami i ponownie skupiłam swoją uwagę na małej, słodkiej sarence. W mig pochwyciłam jedną łapą jej główkę i podniosłam ją na wysokość mojego łba, co na pewno sprawiało dość duży ból. „Dwie pieczenie na jednym ogniu” jak to się mówi, co nie?
– Hmm, pomyślmy. Móżdżek weźmiemy na przystawkę, ścięgna i skórę wyrzucimy, kości naturalnie posortujemy. Podobno szpik dobrze działa na zęby, muszę się przekonać… – syknęłam z wielkim, szyderczym uśmiechem na pysku, oczywiście bardzo dla mnie typowym i wręcz kojarzonym ze mną już na starcie – Ale od czego by tu zacząć? – zapytałam samą siebie, rzucając pogardliwie głowę mojego śniadania na ziemię, będąc przekonana, że nie będzie mi już potrzebna do głębszej analizy.
– Gardło? Nie, to by cię zabiło – mruczałam, chodząc wokół małego ciałka niczym sęp – Brzuch? Kuszące, nawet bardzo. – Rzuciłam kątem oka na tą miękką część ciała rządnym wzrokiem, lecz po chwili potrząsnęłam łbem – Nie, nie. To nie wchodzi w rachubę… O! Mam! Grzbiet! Oj, to będzie bolało, lepiej się przygotuj – zaśmiałam się, kierując te słowa do (już niebawem) trupa. Pochyliłam się nad małą sarną i teatralnie otworzyłam swój pysk na całą szerokość, biorąc grzbiet do paszczy. Od razu jak to uczyniłam, wokół mnie ponownie rozległy się ryki niemal mordowanej już matki malucha. Nie zważając na dobijające odgłosy, zacisnęłam kły na kręgosłupie „dziecka”. Natychmiast do wołań łani, doszły jeszcze piski zabijanej przeze mnie ofiary, które roznosiły się niemal po całym lesie, a może nawet doszły do uszu moich „towarzyszy” ze stada. Ale nawet jeśli by tu przyleźli, ostrzegam: nie mam zamiaru się dzielić! Nie, nie dzisiaj ani nawet za rok!
Gdy poczułam, że mój pysk wreszcie się złączył, a kły z górnej, jak i z dolnej szczęki się spotkały, byłam już pewna, że kość została doszczętnie zmiażdżona. Co więcej, mała już nie wierzgała, co było dobrym znakiem. Puściłam jej skórę, oblizując się z krwi zwierzęcia.
– Yhg, ten smak – rzekłam z rozkoszą – Nie lubię, gdy pora jedzenia jest odwlekana… – powiedziałam z wyszczerzonymi w uśmiechu kłami, z których dalej spływała czerwona ciecz, w smaku wręcz nieziemska. Okrążyłam małe ciałko i jedną łapą odwróciłam ją na ówcześnie zmiażdżony grzbiet, by mieć swobodny dostęp do najlepszej części zwierzyny – brzucha. To oczywiste. Tam było najwięcej mięsa, poza tym to właśnie ta partia była moją ulubioną, naturalnie, zaraz po udach w których mięśnie są boskie, ale to tylko u dorosłych. Nawiasem mówiąc: brzuch u dzieciaka, udo u doroślaka. No dobrze, nie za bardzo wychodzi mi układanie wierszy na pusty żołądek! Czas żreć!
Z tą myślą zatopiłam swe ząbki w mięsko malca.

~~~~

 Po niedługim czasie, rozerwałam się wystarczająco masakrując pozostałe zwierzyny. Musiałam tylko jeszcze sprawdzić swoją „listę”, żeby niczego nie zapomnieć. Jak z zakupami, tylko w tym przypadku jest troszkę… Inaczej.
– Móżdżek u malca wyjedzony? Wyjedzony – potwierdziłam swoje słowa patrząc na zmiażdżoną czaszkę małej sarny. Niedawno zauważyłam, że mam tendencję właśnie do zbytniego „miażdżenia” wszystkich rzeczy.
– Obiecane oderwane kończyny mym dwóm uciekinierkom? Są.
Rzeczywiście. Niedaleko szkraba, który robił mi za śniadanie, leżały dwa tułowia, z których krew dalej się powolnie sączyła, mimo tego, że przez ostatnią godzinę lała się jak wodospad i byłam przekonana, że już dawno zdechły, ale jednak dalej ich klatka piersiowa ciągle unosiła się i opadała. Życie potrafi zaskakiwać.
– Przepyszne mięśnie wyszarpane i zjedzone? Tak.
Zerknęłam na jelenia, który okazał o wiele słabszy od tamtych dwóch. Chociaż po zastanowieniu… Możliwe, że kiedy upadł, mógł uderzyć głową w ziemię tak niefortunnie, że po prostu spowodowało to natychmiastową śmierć. A szkoda, bo pobawiłabym się jeszcze nim. Był samcem, więc mógł znieść więcej od łań. Ajaj… Przy następnej „zabawie” upewnię się, że najdorodniejsze sztuki zdechły tylko i wyłącznie z mojej łapy, a nie z powodu „niefortunnego upadku”.
– A matka szkraba? Zemściłam się za te ryki prawda? Ach, no jasne, że tak – zaśmiałam się ze swoich słów, jakby odcięcie języka żywcem i powolne rozkrajanie gardła, również bez znieczulenia, było najnormalniejszą rzeczą na całym świecie. Ale faktycznie – dla mnie jest i nawet sprawia mi to przyjemność! Tak samo jak na przykład zabawa ze słodkim szczeniakiem dla innych. Z tą różnicą, że ja bym je zabiła.
– Moje sadystyczne zabawy są straszne – zaśmiałam się stwierdzając oczywiste fakty i odwróciłam się z zamiarem odejścia z miejsca zbrodni. Prostą ścieżką wyszłam z lasu na polanę, z której i tak można było zobaczyć urządzoną tam masakrę.
„A, niech zobaczą i zaczną się mnie bać albo brzydzić. Wszystko jedno. Przynajmniej nie będę musiała w końcu znosić ich towarzystwa”, pomyślałam i posłałam samej sobie mój piękny, sadystyczny uśmiech i mroczne „Ha, ha, ha”.
~~~~
Zanurzyłam pysk w wodzie, by przemyć pobrudzone krwią kły i okolice wokół nich. Nie musiałam, na szczęście, wskakiwać cała do wody, bo przecież nie bawiłam się AŻ TAK dobrze i nie byłam cała poplamiona tą pyszną, krwisto-czerwoną cieczą. A szkoda, bo dawno nie urządzałam żadnej rzeźni na większą skalę, a to mnie bardzo kręci. Może trzeba by o tym później pomyśleć…
Szelest. Na lewo ode mnie, cztery metry stąd.
„Kto śmie rozpraszać mnie podczas moich rozmyślań na temat mordobicia?!”, miałam już prawie warknąć. Skierowałam mój podejrzliwy wzrok na zarośla, o które to właśnie coś otarło się bokiem. Podeszłam do nich w miarę szybko, ale nie wydając przy tym żadnych dźwięków, które by mnie zdradziły i wyjrzałam na dróżkę, znajdującą się za roślinami.
Wilk.
– Witaj, Tomie. – Przeskoczyłam ponad zaniedbanym żywopłotem i uśmiechnęłam się do basiora, pokazując mu moje świeżo umyte kły.
– Skąd wiesz, jak się nazywam? – zapytał lekko zaniepokojony, odwracając łeb w moją stronę.
– Teraz już wiem. Poza tym, wyglądasz na Toma. Ale to takie pospolite imię – powiedziałam kiwając, z widocznie sztucznym współczuciem, łbem. Podeszłam do wilka i bezceremonialnie objęłam jego szyję łapą.
– Lecz nie zamartwiaj się! Tacy z pospolitymi imionami zawsze giną na końcu – wyszczerzyłam się do niego.
– Czuć od Ciebie krwią – stwierdził, odchylając ode mnie swój pysk i marszcząc nos – To ty zabiłaś tamte sarny?
– Och, widziałeś?! – Zachwyciłam się i momentalnie puściłam mojego nowego koleżkę – To pierwszy raz, gdy ktoś docenił moje poświęcenie! – powiedziałam teatralnie wniebowzięta i wytarłam łapą niewidzialną łzę spod mojego zielonego ślepia.
– Powiedz… Piękne, co? – Znowu przybrałam swój naturalnie kpiący uśmiech.
– Nie – odpowiedział natychmiast.
– Aj, wcale tak nie myślisz – rzekłam i machnęłam na niego łapą – Każdy tak nie myśli – mruknęłam złowieszczo.


Tom?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz