piątek, 22 maja 2015

Od Luy

Powieki unoszą się powoli. Na widok całkowicie odmienionego krajobrazu gwałtownie opadają. Umysł przez chwilę przetrawia informacje. Kiedy na powrót mam przed oczami świat mój pysk wykrzywia grymas. Znowu jestem świadoma snu.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat moja klątwa zaczęła się nasilać. Zupełnie jakby ten stary, martwy szaleniec zaczął się niecierpliwić. Na przykład dziesięć lat temu mój zasięg ograniczał się do wilków, które znajdowały się w mym polu widzenia. Jakieś pięć minęło od czasu gdy mój, dość bliski, przyjaciel zginął w niezbyt przyjemnych okolicznościach, a mi w tym czasie ból i strach roztrzaskały czaszkę. Oczywiście w przenośni, w końcu to on zdechł, nie ja. A ledwie parę miesięcy temu zaczęłam wyczuwać emocje tego czego nie widać. Chociaż... nie to mogą być po prostu urojenia starej wariatki.
Ziewam głośno,a przynajmniej tak sądzę. Wszystko co robię wydaje się głośne w porównaniu z nienaturalną ciszą wokół. Świat jest obecnie szarawy. Sosny są czarne bądź ciemnoszare. Trawa w miarę jasna. Słońce wydaje się jakieś rozmyte i okropnie wali po oczach. Powoli wstaję, poślizguję się i spadam na ziemię. O dziwo czuję ból. Tak chyba nie powinno być w śnie...prawda? No nic. Przeciągnęłam się i ruszyłam przed siebie szeroką, piaszczystą drogą. Zdaje się, na południe. Naglę coś usłyszałam, pierwszy odgłos nie pochodzący ode mnie bądź nadepniętych przeze mnie przedmiotów. Podnoszę wzrok ku górze. Gdzieś nade mną przeleciał kruk, a po chwili znikną wśród drzew. Marszczę nos. Po chwili coś przyszło mi do głowy. Spojrzałam na świecidełka na ogonie. Zachowały swój kolor, podobnie jak i moje futro. No proszę...czarna plama kolorowego świata stała się jedynym ,,barwnym" przedmiotem swego snu.
Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu jakichś innych hałaśliwych istot. Wtedy moją uwagę przykuła niewyraźna, odległa wilcza sylwetka. Chyba wadera... Przyśpieszam kroku. Nawet znajdując się kilka metrów od niej nie dostrzegam szczegółów. Wadera wydaje się być jakaś rozmyta, jej sylwetka jakby faluje, uniemożliwiając mi rozpoznanie persony. Jednak coś w jej postawie pomaga mi odnaleźć odpowiedź na moje pytania. To najpewniej moja matka. Jej obraz już dawno zatarł się w mej pamięci. To tłumaczy dlaczego nie mogłam jej zidentyfikować po pysku. Przez większość mego dzieciństwa patrzyłam na nią z dołu, a ona miała nieprzyjemny zwyczaj zadzierania nosa. Ej...chwila... Chyba zaczynam dostrzegać podobieństwo.
Nie odzywa się. Stoi z dumnie uniesioną głową, niczym posąg strzelony na cześć jakiejś ważnej osobistości. Szkoda, że zapomniałam jak wyglądały jej oczy. Chciałabym teraz spojrzeć w te dwa nieruchome punkty z góry. Napawać się świadomością, że jestem wyższa i lepsza od niej. Że, na swój sposób, pokonałam śmierć i trwam. Że dni jej chwały dawno minęły, podobnie jak pamięć o niej. Pozbawionych charakteru sztywniaków nikt nie pamięta. Za to takie ziółka jak ja, owszem. Choćby z racji ich przewinień. Na mym pysku wykwita szeroki uśmiech, który momentalnie znika gdy wadera otwiera swój i zaczyna śpiewać. Ptaki, które nie wiedzieć kiedy się pojawiły, wygwizdują melodię. Cofam się o parę kroków.
Ja znam te piosenkę.
Uszy same opadły. Szczęka lekko opadła.
,,Mortem
Melior cae
Mortem
Superior vulnere
Cum..."
Kładę się na ziemi i kładę łapy na uszach, ale dalej słyszę i to dwa razy wyraźniej
,,Cum munus carnifici
Diabolus ludum..."
Budzę się. Na powrót czuję ból. Wygląda na to, że spadłam nie tylko w swoim śnie. ,,Syczę" w akcie bezsilniej agresji i dźwigam się z ziemi. Rozglądam się wokół. Jakby w obawie, że znów usłyszę ,,Piosenkę skazańców". Sama piosenka nigdy nie robiła na mnie większego wrażenia. Niekiedy nawet nucę ją podkradając się do zająca. Ale na widok własnej matki śpiewającej mi tą piosenkę zrobiło mi się po prostu niedobrze. Dopiero po chwili dociera do mnie, że zaśpiewała oryginalną wersję, w łacinie. Kiedy byłam szczeniakiem ten język zdążył już stracić na znaczeniu. Matka jednak dobrze go znała. Dziadek postanowił ją go nauczyć, a ona usiłowała wpoić go mnie. Byłam nieco oporna i nigdy nie opanowałam go do perfekcji, ale na tyle, żeby zrozumieć słowa. Głośno przełknęłam ślinę. Pomruki wydobywające się z głębi brzucha przypomniały mi o potrzebie zapełnienia go. O wiele dotkliwsze było jednak pragnienie, które skłoniło mnie do powrotu nad rzekę. Na szczęście nie natknęłam się tam na ową złotowłosą waderę. Znalazłam jedynie kilka nieświeżych śladów. Najpewniej pozostawili je ci, których wtedy obserwowała. Nie specjalnie chciało mi się badać trop. Skupiłam się więc na zwilżaniu gardła.
Mój spokój zakłócił cichy, prawie nie słyszalny szelest. Wiatru praktycznie nie było. Wyczuwałam pewne emocje. Z trudem je od siebie odpędziłam. Wilk chyba jeszcze mnie nie zauważył. Jednak minutę później emocjony stały się silniejsze i stało się oczywistym iż zostałam namierzona.

Ktoś dokończy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz