Biegłam przed siebie, a zimny wiatr poranka rozwiewał moje futro, dając
przyjemne uczucie świeżości. Moje płuca raz za razem wypełniały się
chłodnym i orzeźwiającym powietrzem, które tak uwielbiałam. Ach,
poranki. Lepiej: z i m o w e poranki! One są najlepsze. Nie ma
rozkoszniejszej rzeczy na świecie, niż pędzenie przed siebie pozwalając
opatulić się mroźną płachtą tej czwartej pory roku, odetchnąć głęboko,
by potem wypuścić ciepłe powietrze, które po opuszczeniu mojego pyska od
razu zmienia się w białą chmurkę.
Moje łapy pracowały z największą zaciętością, mięśnie napinały się do
granic możliwości, czasem nawet boleśnie mi o sobie przypominając.
Poduszki kończyn miękko opadały na ziemię, a zaraz potem się od niej
odbijały, by w następnej chwili powtórzyć to samo. W zawrotnej szybkości
przemierzałam kolejne metry lasu, do którego jeszcze tak niedawno
wskoczyłam. Mijałam i drzewa, już całkowicie gołe, pozbawione
jakiegokolwiek okrycia, poza białą szadzią, która osadziła się na nagich
gałęziach, przypominające wyciągnięte dłonie w stronę sklepienia, i
krzewy, również teraz wyglądające jak plątanina nici, gdzieniegdzie
ozdobione przez perfekcyjnie wyszyte pajęczyny pracowitych owadów.
Niesamowite, że można by przez sekundę pomyśleć, iż to niezwykłe dzieło,
wyglądające tak dostojnie z małymi kroplami wody, które dawno zdążyły
zamarznąć, wcale nie jest niosącą śmierć pułapkę na pożywienie autorów.
Deptałam twardą glebę, na której niechlujnie porozrzucane były części
spróchniałego drewna, małe, acz ostre kamyczki oraz pozostałości po
poprzednich porach roku, jak liście prezentujące się w ciepłych barwach
niby na złość obecnej chłodnej zimie, orzechy najprawdopodobniej
pogubione przez wiewiórki i tym podobne gryzonie, gromadzące swoje
zapasy na zimę.
Moje płuca, które, co prawda, przywykły już do tych biegów, po pewnym
czasie dawały się we znaki przeszywającą suchością, przez którą niemal
od razu zaniosłam się lekkim kaszlem. Mój duch zapewnie gnałby jeszcze
przez długi czas przed siebie, jednak jako, iż był skuty łańcuchami
możliwości mego ciała, chcąc nie chcąc musiał się pohamować,
przynajmniej do momentu, w którym odzyskam siły. I właśnie tak zmuszona
przez swój własny organizm – przystanęłam.
– Miałaś przecież polować… – wtrącił swoje trzy grosze Ventus, wskazując
na małą polanką, która straciła swój dawny blask wraz z nadejściem
zimy. Omiótł mnie obojętnym wzrokiem, podnosząc jedną brew do góry.
Charczałam jeszcze chwilkę, aż w końcu przyszedł kres mych tortur, wraz z
moim uderzeniem w pierś w celu pozbycia się uciążliwego uczucia
drapania w drogach oddechowych, które nasilało się z każdym razem, gdy
łapczywie wciągałam powietrze.
– W-Wiem… – wychrypiałam słabo, urywanym głosem, a gdzieniegdzie
przebijało się intensywne dyszenie. – Wiem przecież – powtórzyłam już
silniej, gdy udało mi się zapanować nad moimi drogami oddechowymi. Dla
upewnienia się, iż wszystko już w porządku odetchnęłam jeszcze jeden raz
– głęboko i wyraziście.
– Więc dlaczego niczego nie szukasz? Czy naprawdę muszę Ci tłumaczyć na
czym polegają łowy? – zakpił Ventus, wrednie przyglądając jak powoli
wypuszczam dwutlenek węgla moim czarnym jak smoła nosem.
– Bardzo śmiesznie – prychnęłam w odpowiedzi, jednak pomimo, iż
normalnie te słowa zabrzmiałyby bardziej ostro i ostrzegawczo, teraz nie
ociekały jadem. A wręcz przeciwnie! Można by dojść do wniosku, że
sarknęłam na Fioletowego tylko z zasady, by nie stracić statusu. – Nie
mam ochoty na te wygłupy – wyjaśniłam obojętnie, lecz z nikłym uśmiechem
na ustał, którego pochodzenia zaraz się dowiecie. Po owych słowach
ruszyłam przed siebie, lecz tym razem dużo wolniej i spokojniej,
napawając się zimową atmosferą, która mnie otaczała.
– Przepraszam?! – zawołał wyraźnie zdziwiony Ventus, który, zerwawszy
się z miejsca jak poparzony, zablokował i drogę, wskakując przed moją
sylwetkę, tym samym znów zmuszając do zatrzymania. – „Wygłupy”?! Czy ja
dobrze słyszę? Kim jesteś i co zrobiłaś z Farce? – wykrzyknął
sarkastycznie, patrząc się na mnie udawanie zaskoczonym spojrzeniem.
– Ugh, nie denerwuj mnie, co? – sarknęłam na niego, przewracając oczami i
wymijając ducha. – Udowodniłam mu już moją wielkość i możliwości, teraz
chcę odpocząć. Myślisz, że niby po co są postoje? – zapytałam
ironicznie, ślizgając wzrokiem po mijanych roślinach.
– Mówiłaś, że nie jesteś zmęczona – burknął cicho Ventus, najwidoczniej
już się uspokajając i wracając na poprzednie miejsce, tuż nad moim
grzbietem. No tak. Jego standardowa pozycja, którą obrał sobie, by mnie
irytować.
– Nie f i z y c z n i e. Ale psychicznie jak najbardziej – rzekłam i dla
podkreślenia mocy moich słów, zwiesiłam teatralnie łeb, który jednak po
kilku chwilach wrócił na wcześniejsze miejsce. – Ale wyobrażasz sobie? –
zapytałam, bardziej siebie, niż Fioletowego, ale od biedy ujdzie. Ten
nikły grymas na mym pysku, który utrzymywał się przez ten cały czas,
teraz rozkwitł mi na ustach, niczym kwiat, który zamiast zniesmaczenia
okazał się przejawem prawdziwej wesołości i pozytywizmu. Kiedy ostatnio
się tak uśmiechałam? Znaczy… Kiedy ostatnio się tak p r a w d z i w i e
uśmiechałam?
– Moi rodzice żyją! – zawołałam, spoglądając przez bark na odwróconego
do mnie tyłem Ventusa, dzięki czemu nie mogłam ujrzeć jego obecnej miny,
lecz wcale nie zdusiło to mojej radości. – I gdzieś tam są! – szepnęłam
do siebie, znów kierując swój wzrok przed siebie. – A ja ich znajdę! –
powiedziałam już głośniej, z wyraźnym tonem w moim głosie, wyrażającego
silną zaciętość w moim postanowieniu.
– A co z tym… Jak mu tam? Raz? – zapytał Fioletowy, nie komentując nawet
jednym słowem moich wcześniejszych wypowiedzi, tylko sprowadzając
konwersację na inny temat.
– Matko, a ty co z nim tak wyskoczyłeś? Nie wiem, powiem mu, że się
zgubiłam, o. Dorzucę do tego lekką nutkę strachu w moim głosie, że niby
wiesz… To było takie s t r a s z n e przeżycie. I jeszcze do tego
słodkie oczka, tak! Żaden samiec mi się przecież nie oprze będąc w tej
sytuacji! Znaczy… Ten Raz jest nawet zabawny i przyjemnie oraz lekko się
z nim rozmawia, ale… No, przynajmniej tak nie denerwuje jak Padalec! A
to już wielka zaleta! Ale wiesz… Chyba nie jest zbyt ciekawy, nie? Lubię
go (przegrywa ze mną, jak tu go nie lubić?), jest fajnym sposobem na
odstresowanie, jednak… Nie jestem pewna czy jestem w stanie przebywać z
nim dwadzieścia cztery na dobę, więc...
– O, śnieg pada – odezwał się Ventus, skupiając całą swoją uwagę na
pojedynczym płatku śniegu, tym samym brutalnie przerywając mój krótki
monolog.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz